sobota, 24 stycznia 2015

Rozdział 4

Szłam powoli wybrukowaną aleją. Ciepły wiatr rozwiewał moje włosy na wszystkie strony. Część z nich nie omieszkała także wpaść mi do ust. To trochę irytujące. Było naprawdę dużo innych rzeczy, które miałam ochotę zjeść w tamtej chwili, ale na pewno na tej liście nie widniały moje włosy.
- Smacznego. - zaśmiał się.
Tak, zaśmiał się. Poszłam. W sumie to idę. Z Ashtonem. Na kawę.
Zgodziłam się. Nie wiem jakim cudem. Może to przez fakt, że nie traktował mnie jak powietrze, że był dla mnie... Miły? Teraz mi głupio, że naskoczyłam na niego wcześniej. Byłam przygotowana na to, że będzie taki sam jak cała reszta. Rozczarował mnie. Pozytywnie.
- Dziękuję Ashton. To naprawdę miłe z twojej strony. - odpowiedziałam ze sztuczną uprzejmością.
- Ash. Wystarczy Ash. - uśmiechnął się do mnie.
- A więc Ash. Nawet nie wiesz co tracisz. - pomachałam mu kosmykiem przed twarzą.

- No nie powiem, wygląda bardzo apetycznie. - stwierdził niczym jakiś krytyk kulinarny, po czym oboje zaczęliśmy się zwijać ze śmiechu. Napięta atmosfera zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Nie wiedzieć kiedy oboje siedzieliśmy przy jednym ze stolików mojej ulubionej kawiarni. Chłopak poszedł w moje ślady i zamówił sobie gorącą czekoladę.
- Tak właściwie, to skąd jesteś? Jakoś nigdy Cię tu nie widziałam.
- Miałaś prawo. Przyleciałem z Irlandii kilka dni temu. - zachłysnęłam się na te słowa.
Widząc moją reakcję, zaczął się śmiać
- Co, zatkało kakao?
- Raczej gorąca czekolada. - poprawiłam go również się śmiejąc.
- No faktycznie. Punkt za spostrzegawczość. - dodał z uznaniem.
- To co takiego przywiało cię aż do Bath? - spytałam dalej bardzo zdziwiona.
- Moja matka zastępcza wyjechała do Szwajcarii robić zegarki czy coś tam, a że ja się jeszcze uczę, to zamiast mnie zabrać ze sobą, podrzuciła do swojej siostry. I tak oto wylądowałem tutaj. - odpowiedział swobodnie. Nie wspomniał nic o biologicznych rodzicach, ale nie wnikałam. W końcu to jego sprawa, ja nie muszę wszystkiego wiedzieć. Tak samo jak on nie musi wiedzieć wszystkiego o mnie. W każdym razie jeszcze nie teraz...
- Uczysz się jeszcze? A w której jesteś klasie, jeśli można spytać? - patrzyłam na niego z coraz większym zainteresowaniem wymalowanym na twarzy.
- Od września drugi rok w collage'u, kierunek ekonomia pani wielce ciekawska i to widać. - z każdym jego słowem mój wytrzeszcz robił się coraz większy.
- Nie.
- Co nie?
- Wybierasz się teraz do tutejszej szkoły? - co za głupie pytanie, przecież po to tu przyjechał. Brawo mi za spostrzegawczość.
- Tak...
- To jeszcze tylko mi powiedz, jak twoja ciocia ma na nazwisko?
- Cage. Liv, o co chodzi? - spytał zdezorientowany.
- Prześladujesz mnie. - nie wierzę...
- Przepraszam, co?! - no takiego stwierdzenia to z pewnością się nie spodziewał.
- Najpierw wierzba. Potem szkoła. Ba, ten sam rocznik, a co jeszcze lepsze moja ekonomia! A teraz mi jeszcze mówisz, że mieszkasz na moim osiedlu?!
No nieźle. Tego to się oboje nie spodziewaliśmy. Szok. Ogromny szok. Ashton będzie moim sąsiadem. Będziemy chodzić do tej samej klasy... No przecież takie rzeczy dzieją się tylko w filmach no!
Ashton zamilkł wpół słowa, jakby próbował połączyć te wszystkie fakty w jedną w miarę spójną całość. Nagle wyszczerzył te swoje białe zęby w szerokim uśmiechu.
- No za takie szczęście to trzeba koniecznie wznieść toast. A wiesz czym? Najlepiej tą najlepszą na świecie gorącą czekoladą. - powiedział i podniósł swój kubek. - No proszę cię Liv, przecież ja tu widzę same pozytywy!
Ma rację. On naprawdę ma rację, nawet nie wie jak bardzo.
W końcu nie wytrzymałam i na samą myśl o czekającym mnie roku szkolnym uśmiech sam powędrował na moje usta.
- Za nowego sąsiada? -spytałam ochoczo, unosząc swoją gorącą czekoladę.
- Za nową sąsiadkę. -przytaknął mi i puścił mi oczko.
Upiliśmy po łyku. Odstawił swój kubek i spojrzał na mnie badawczo.
- Gdzie podziała się ta nieśmiała Liv sprzed kilku minut?
- Kobieta zmienną jest, nieprawdaż?
- A wydawałaś się taka spokojna... - westchnął.
- Cicha woda brzegi rwie. - zaśmiałam się szczerze.
- Jak widać. - zawtórował mi.
Dlaczego pojawił się tutaj dopiero teraz??
Lepiej późno niż wcale.
Spojrzałam na zegarek. Szczęśliwi czasu nie liczą. Jak miło przekonać się o tym na własnej skórze.
- Wiesz Ash, ja już się będę powoli zbierać. - upiłam ostatni łyk mojej zimnej już gorącej czekolady i zaczęłam wstawać.
- I tak nadzwyczaj długo udało ci się ze mną wytrzymać. - zaśmiał się również wstając.
- Jak na razie nie dałeś mi powodu, żebym miała cię unikać. - powiedziałam rozbawiona.
- A co, gdybym powiedział ci, że mam x-ray'a w oczach? - spytał tajemniczo.
- Wtedy pewnie dostałbyś ode mnie w twarz i tak, unikałabym cię na kilometr... Ale nie masz prawda?? - spytałam z udawanym przejęciem
- Nie, niestety na razie muszę się obyć bez tego i korzystać z pomocy rączek. No chyba że któraś mnie wyręczy. - spojrzał na mnie znacząco.
- Jesteś zboczony.
- Ale uroczy. - poruszył śmiesznie brwiami.
- Ale na uroczy to musisz sobie jeszcze trochę zapracować. Skromności za to widzę aż za dużo. - zaśmiałam się.
- Ani trochę. - wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Czy jego to nie boli?
- Ani trochę. - powiedział ponownie. No przecież słyszałam... Chwila, czy ja to powiedziałam na głos??
- I to również. - Serio? - Poza tym człowiek ma po to uszy, aby się śmiać od ucha do ucha. - dodał jeszcze szerzej się uśmiechając, o ile to w ogóle było możliwe.
- Widzę, że to porządne dotlenie zamiast pomagać, jeszcze bardziej szkodzi. Naprawdę będę już iść, muszę odpocząć. Mam nadzieję, że to przejdzie. - odpowiedziałam przez śmiech. Nie no, tego to jeszcze nie było, żebym nie rozróżniała myśli od rzeczywistości. Czy to dziwne? Dobra, to pozostawię bez odpowiedzi.
- Powinno. - rzucił z uśmiechem.

***

W końcu w domu. Czuję się, jakbym nie była tu wieki. Nic jednak nie trwa wiecznie, a już w szczególności w miłym towarzystwie czas leci nieubłaganie szybko. Ale z drugiej strony zostawianie takiego dziecka jak Luke samego w domu na dłużej może być ryzykowne.
Weszłam do kuchni. Pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, to brudne naczynia z obiadu, które miał umyć.
Spokojnie Liv, nie denerwuj się, może miał coś ważnego do zrobienia. Tego nie wiesz. Tylko właściwie to gdzie on teraz jest?
Chodziłam od pokoju do pokoju, szukając jakichkolwiek śladów jego obecności. Było całkowicie cicho. Już miałam uznać, że pewnie gdzieś wyszedł, gdy nagle z salonu doszło mnie skrzypnięcie fotela. Cofnęłam się i podeszłam bliżej.
Spał.
I to jeszcze na moim fotelu. Co za bezczel! Czy wyście się z Ashtonem zmówili w odbieraniu mi mojej własności osobistej?! Ashowi odpuszczę, to było co innego, ale Luke...
Poza tym nie będzie mi tu spał. Skoro nie miał czasu posprzątać, to wylegiwać się również nie ma.
Nagle na ławie zaczął dzwonić budzik w jego telefonie. Szybko go chwyciłam i wyciszyłam.

"Umyj naczynia zanim zołza wróci"

Ja - zołza? Tak pogrywamy? Ja ci pokażę zołzę...
Podeszłam od tyłu i złapałam rękami za ramię Luke'a. Poczekałam, aż otworzy oczy, po czym mocnym pchnięciem zrzuciłam go na podłogę, zanim zdołał się zorientować o co chodzi. Sama natomiast w miarę zręcznie przeskoczyłam przez oparcie i wygodnie usadowiłam się tam, gdzie jeszcze przed chwilą drzemał w najlepsze.
- Spadaj leszczu, to moje miejsce. A i tak jeszcze tylko wspomnę, że podobno niedługo ma wrócić jakaś zołza do domu, więc radziłabym ci umyć te naczynia jak najszybciej. - rzuciłam zgryźliwie.
Puścił mi mordercze spojrzenie, po czym wstał i bez słowa opuścił salon. Ja natomiast usatysfakcjonowana rozłożyłam się wygodniej. Po chwili usłyszałam stukanie talerzy. Tym razem to ja wygrałam i on o tym wie. Pofocha się trochę i zaraz mu przejdzie.
- El, pani Cage przyniosła nam sernik. Chcesz kawałek? - na te słowa od razu zaświeciły mi się oczy. Ciocia Ashtona robi cudowne ciasta. No a poza tym moim ulubionym miejscem na mieście zaraz po kawiarni jest cukiernia...
Tylko Luke mówił do mnie El. Czasami. Najczęściej kiedy był zbyt zmęczony, żeby wysilać się na Liv. Teraz widocznie był zbyt zmęczony na dłuższe udawanie obrazy majestatu. Cóż, lepiej dla mnie.
- A mógłbyś mi przynieść? - spytałam przesłodzonym głosikiem.
- Jasne. - zaśmiał się na moją prośbę.
Po kilku minutach szedł już w moim kierunku z małym talerzykiem w rękach. Zatrzymał się przede mną i zanim go podał, wziął i ugryzł kawałek ciastka.
- Ej, to miał być mój, ty mogłeś sobie wziąć inny. - powiedziałam z wyrzutem.
Spojrzał na mnie przenikliwie. Stał, nic nie mówiąc. Patrzyłam na niego, zastanawiając się na co czeka.
Nim się obejrzałam, a sernik, który przed chwilą trzymał w ręku, znajdował się na całej mojej twarzy.
- Ja wiem, że twój brat to istna sex-bomba i ciężko odwrócić wzrok, ale mogłabyś czasem pohamować te swoje brudne myśli. - rzucił z tym swoim szelmowskim uśmiechem.
- Nie przypisuj sobie za wiele, bo się w końcu przeliczysz. - odpowiedziałam w grymasie.
- Za to ty wyglądasz przesłodko. - parsknął śmiechem i wyszedł.
- Idiota. - mruknęłam na tyle głośno, żeby usłyszał. Przeciągnęłam palcem po policzku i zlizałam z niego pozostałości po tym idealnym prostokąciku, który jeszcze tak niedawno leżał spokojnie na talerzyku. - Ale sernik cudowny...


Hej hej!
Od razu przepraszam, że dodaję rozdziały tak późno, ale dopiero o tej porze wracam do domu, a wcześniej nie mam jak.
Z informacji, to jeszcze to, że następny rozdział pojawi się dopiero w niedzielę, gdyż iż gdyż przez siłę wyższą, którą jest moja wychowawczyni, idę na bal gimnazjalny i do domu wrócę dopiero po drugiej w nocy, więc siłą rzeczy to już będzie niedziela.
No i pozostaje pytanie, czy się do tego czasu wyrobię z napisaniem czegoś. Do tej pory miałam gotowce, teraz nie mam absolutnie nic.  Mam nadzieję, że mi się uda.
Jak podobał wam się rozdział? Piszcie śmiało, jestem ciekawa jak bardzo go zwaliłam :D
Do niedzieli <3

sobota, 17 stycznia 2015

Rozdział 3

Od mojego "wypadku" minęły niespełna dwa tygodnie. Przez cały ten czas byłam uziemiona w domu. Najgorsze okazało się wchodzenie po schodach. Nie powiem, trochę się namęczyłam. Kilka dni temu zdjęli mi gips W końcu to nie było złamanie ani skręcenie. Jednak nawet tydzień wystarczył, by moje mięśnie się zastały. Z dnia na dzień staram się je coraz bardziej rozruszać. Muszę się sprężać, już za pięć dni powrót do największego koszmaru mojego życia. Do tego cyrku, który z roku na rok robi się coraz większy. Ale muszę to wytrzymać. Sama pracuję na swoją przyszłość. Mi nikt nie zagwarantuje dobrego startu, tak jak większości osób z mojej szkoły. Dlatego jako jedna z niewielu jako tako przykładam się do nauki.
Tak, niestety. Życie jest wielce niesprawiedliwe. Od tego, ile się nauczę, zależy, jak szybko stoczę się na dno.
Za dużo myśli, od tego siedzenia w domu robi mi się powoli niedobrze. Muszę się przewietrzyć. Zdecydowanie. Może ten porządny zastrzyk świeżego powietrza zatrzyma ten potok natrętów w mojej głowie. No i będzie to z pożytkiem dla nogi... Spacer. Długi, spokojny spacer. Oj tak. I już chyba wiem gdzie się wybiorę. Ale najpierw sprzęt...
Mieszkam na spokojnym osiedlu. Ot, zwykły system uliczek, a przy nich szeregi domów jednorodzinnych z ogródkiem, nic dodać, nic ująć. Najcenniejszą zaletą jest zdecydowanie cisza. Poza mieszkańcami nie jeździ tędy praktycznie nikt. Mało osób się tutaj kręci. Bo w sumie co mieliby tu robić? Jak dla mnie, to i lepiej. Nie wspominając, że nie mieszka tu nikt z mojej klasy. To też jest równie wielki atut.
Wyszłam zaraz po obiedzie. Tak dawno nie wychodziłam, że zapomniałam jakie to przyjemne uczucie. Powoli szłam, trochę utykając, by nie nadwyrężać za bardzo mięśni. Minęłam dom sąsiadów i znalazłam się na głównej ulicy tego osiedla. Skręciłam w prawo. Tam droga biegła już tylko na szerokości kilku ostatnich budynków i rozchodziła się na dwie strony. Na wprost natomiast znajdowała się wielka brama prowadząca do rozległego parku. Przez środek przebiegała szeroka wybrukowana aleja, która prowadziła prosto do drugiej jednakowej bramy, wyprowadzającej bezpośrednio na miasto. Przy każdej z nich odbiegały dwie boczne alejki z ławeczkami, które obiegały całość przy ogrodzeniu i spotykały się ponownie po drugiej stronie. Idąc od osiedla po prawej stronie znajdowała się część oddzielona żywopłotem z dużym oczkiem wodnym. Na lewo natomiast odizolowany takim samym ogrodzeniem rósł rozległy lasek, który gęsto porastały stare, rozłożyste drzewa.
 Po kilku minutach znalazłam się przed wejściem. Szłam główną aleją, odliczając sobie latarnie. Przy piątej zatrzymałam się i spojrzałam w lewo. Jest. Czyli jeszcze nie zapomniałam. Rozejrzałam się dookoła i upewniwszy się, że nikt tego nie zobaczy, przeszłam przez dziurę w żywopłocie na drugą stronę. Oto taka moja mała tajemnica. Szybko (na ile to było możliwe) zagłębiłam się w dalszy fragment i zniknęłam ciekawskim oczom pomiędzy drzewami. To miejsce jest wyjątkowe. Na samym środku lasku rośnie samotna wierzba. Znajduje się na takiej jakby małej polanie otoczonej głównie przez dęby, lipy i jesiony. Skutecznie izolują one wszelkie hałasy z zewnątrz, więc kiedy tutaj przychodzę, wydaje mi się, jakbym znajdowała się setki kilometrów od miejskiego gwaru.
Naszła mnie dzisiaj ochota na rysowanie. To właśnie ten mój sprzęt: blok techniczny i miękki ołówek. Nie jestem w tym może jakoś specjalnie dobra, ale to mnie odpręża. W końcu robię to dla siebie, nikt nie musi tego oglądać. Zwykle przychodziłam właśnie w to miejsce, siadałam między dwoma głównymi konarami i oddawałam się tworzeniu. Dziś też miałam taki zamiar.
Po kilku minutach gąszcz zaczął się przerzedzać. Uradowana wyszłam na polanę. Moim oczom ukazała się ta wierzba.
Moja wierzba.
Zajęta już przez kogoś wierzba.
Siedział tam jakiś chłopak. Podeszłam bliżej. Nie byle jaki, to był punk. Od razu w oczy rzucały się rozległe tatuaże, a w wardze miał dwa kolczyki. Dziwne, nie przypominam sobie, żeby był ktoś taki w szkole. Cóż, kimkolwiek by nie był, to właśnie siedzi na MOJEJ wierzbie.
- Co ty tutaj robisz? - spytałam wkurzona faktem, że ktoś miał czelność tu przyjść. Chłopak zeskoczył z drzewa i podszedł do mnie.
- Cześć, jestem Ashton, a ty? - przedstawił się wyciągając rękę.
- A ja pytam co tutaj robisz? - ponowiłam pytanie, nie spuszczając z tonu.
- Siedzę, słucham muzyki, trochę myślę, jeśli musisz to koniecznie wiedzieć. To powiesz mi?
- Co mam ci powiedzieć? - spytałam zbita z tropu.
- Jak mam się do ciebie zwracać. - zaśmiał się na moją reakcję.
- Nijak. Wystarczy w zupełności, jak stąd pójdziesz. - uśmiechnęłam się sztucznie.
- Ej, ej, ej. Dlaczego to ja mam iść? W końcu to ja byłem pierwszy.
- Bo to moja wierzba. - powiedziałam, jakby to dla każdego była oczywista oczywistość.
- Twoja? Nigdzie nie widziałem, żebyś ją podpisała.
- O patrz. Właśnie miałam to zrobić. - działał mi powoli na nerwy. Co jest niezrozumiałego w stwierdzeniu "Idź stąd"?
- Za późno. Teraz to też moja wierzba. - uśmiechnął się z satysfakcją.
- Jak to twoja?
- Tak normalnie. Też tu przyszedłem, spodobała mi się i będę od teraz zaglądał tu częściej. - odparł jakby nigdy nic.
Trzymajcie mnie, bo nie zdzierżę.
- Spokojnie, zawsze może być nasza. - puścił mi oczko.
Niech on przestanie. To naprawdę dla jego dobra.
- To powiesz mi w końcu ślicznotko, jak masz na imię?
Co?
Co??
Jak on może tak mówić? Przecież nikt tak nie mówi, nie do mnie. I co to za dziwne uczucie? Na policzkach...
Nie.
Nie!
- Liv - odpowiedziałam cicho spuszczając wzrok.
- To co Liv, może kawa i spacer?


Heloooł!
Jak minął tydzień? Mam nadzieję, że dobrze :)
Ja miałam egzaminy próbne i szczerze mówiąc, poszły mi rewelacyjnie. Taka tam skromna ja :D
Rozdział może i nie jest jakoś rewelacyjnie długi, ale staram się nad tym pracować. Mam nadzieję, że się wam spodoba ;)
Nie wiem co mi strzeliło do głowy z tą wierzbą, ale nie wnikam :D
Tym razem bez Luke'a, ale obiecuję, że w następnym rozdziale znowu pojawią się Luv momenst <3
I wgle nie wierzę, ale zostałam nominowana do LBA. Nie mam pojęcia za co, ale oczywiście bardzo dziękuję. Postaram się odpowiedzieć w najbliższym czasie (o ile go znajdę, bo wiecie, koniec semestru i sprawdzianów tyle, że aż się wylewa, tak tradycyjnie) :D
Dobra koniec tego dobrego, do soboty <3



sobota, 10 stycznia 2015

Rozdział 2

- Proszę zaczekać na korytarzu, zaraz ktoś panią przyjmie.
Proszę zaczekać. Proszę zaczekać. Proszę zaczekać. Te słowa krążyły mi po głowie już od dobrych 40 minut. No ile można? Siedzieliśmy tak z Luke'iem wciąż wypatrując, czy nikt nie zamierza mnie łaskawie wezwać. Zaczynało mnie to już powoli denerwować. Przecież jestem ranna, halo! Od tego jest szpital, żeby mi pomóc w potrzebie, tak? Sama obecność w tym budynku nie wystarczy, potrzeba jeszcze osoby, która coś by z tym zrobiła. No co za nieprofesjonalność...
Nagle ku mojej wielkiej radości z pobliskiego gabinetu dosłyszałam zbliżające się kroki i już po chwili drzwi otworzyły się z wielkim hukiem. Szybko odwróciłam głowę w kierunku dobiegającego hałasu. Z pomieszczenia wypadł nieźle wkurzony chłopak. Nie przypominam sobie, żebym go wcześniej widziała. Przecież rozpoznałabym osobę o takich tlenionych, niechlujnie postawionych na żel włosach i tych połyskujących w swojej nieograniczonej głębi niebieskich tęczówkach, które na nikłą chwilę zatrzymały wzrok na mnie. Ta krótka wymiana spojrzeń ciągnęła się dla mnie wieki. Jakby czas się zatrzymał i na świecie istniała tylko ta hipnotyzująca głębia. Czułam się tak, jakby wniknął głęboko we mnie i przeglądał moje najskrytsze myśli, a ja nic nie mogłam z tym zrobić. Jego oczy natomiast były nieprzeniknione. Wydawało mi się, jakby usilnie skrywały swoje mroczne tajemnice, nikogo do nich nie dopuszczając. Zaraz jednak się ocknęłam, czas znowu ruszył, a tajemniczy blondyn w mgnieniu oka zniknął z mojego pola widzenia. Ja jednak wciąż patrzyłam w to miejsce, gdzie napotkałam ten magiczny błękit.
-Ziemia do Liv! Idziesz czy nie? Tak ci się spieszyło, a teraz nagle odwidziało ci się? Specjalnego zaproszenia nie będzie księżniczko. Chciałbym jeszcze dzisiaj wrócić do domu, jeśli można. - zaczął tym swoim ukochanym sarkazmem.Nie odpowiedziałam mu, tylko bez słowa minęłam w drzwiach i weszłam do gabinetu.

***

- No mówię ci, pożerał cię wzrokiem.
Właśnie wracaliśmy do domu. Całe to czekanie było tylko po to, by w kilka minut lekarz usunął resztki talerza i założył kilka szwów na nodze. A potem kazał ją zagipsować. Chłopak, który się tym zajmował, był może o dwa lata starszy ode mnie. Luke ma jakieś urojenia. Co najwyżej chciał napatrzeć się na taką porażkę, jak ja, zapewne to nieczęsty widok.
Głupi mają szczęście. Moim szczęściem jest to, że droga ze szpitala do domu z Luke'iem za kierownicą trwa góra dziesięć minut. Na miejscu otworzył mi drzwi i pomógł wysiąść z samochodu. Wcześniej dojechałam do niego na szpitalnym wózku inwalidzkim. Teraz musiałam obyć się bez niego. Postanowiłam spróbować iść sama. Bez namysłu zamaszyście podniosłam nogę. Jej ciężar pociągnął mnie z ogromną siłą do przodu. Gdyby nie refleks Luke'a, już dawno leżałabym na ulicy.
- Nie tym razem, na dzisiaj mam już dość szpitala - powiedział, po czym jakby nigdy nic chwycił mnie w pasie i przerzucił sobie przez ramię.
- Puść mnie, słyszysz?! - zaczęłam mu się wyrywać.
- Nie wierć się tak małpiszonie. I tak cię zaniosę do domu, i tak. - uciął krótko i ruszył w kierunku drzwi. Westchnęłam tylko i zrezygnowana zaprzestałam moich działań. Uwierzcie mi, nie było sensu dalej walczyć. Jedynym tego skutkiem byłoby moje zmęczenie, nic więcej.
- No i prawidłowo - dorzucił z satysfakcją. Mimo, że nie widziałam jego twarzy, mogę przysiąc, że zaczął się szczerzyć. Naprawdę!
- Pff, wariat. - rzuciłam na odczepne.
- Też cię kocham.
Czy wspominałam już, jak on bardzo potrafi być irytujący? Nie? To właśnie wam to mówię. Jak nikt inny doskonale wie, co mnie najbardziej denerwuje i perfidnie to wykorzystuje!
Zatrzymał się przed drzwiami i zaczął szukać klucza.
- Postaw mnie. - o dziwo bez żadnych protestów zrobił to.
Patrzyłam na niego i zastanawiałam się, gdzie znajduje się haczyk. Po chwili wyciągnął z kieszeni klucz i otworzył drzwi, po czym spojrzał na mnie wyczekująco.
- O nie, nie, nie ma mowy, nie przewiesisz mnie sobie przez ramię jak jakiś worek. Nie! - od razu zaprotestowałam.
- Ehh, jaka ty jesteś wymagająca. - westchnął i bez żadnego ostrzeżenia wziął mnie na ręce tak, jak to robią nowożeńcy w filmach.
- Co? Nie, postaw mnie! Jeszcze sobie ludzie pomyślą, że jesteś moim chłopakiem!
- Bratem, chłopakiem. Kim tylko zechcesz księżniczko. - poruszył znacząco brwiami, po czym wybuchnął śmiechem.
Matko, co za człowiek...
- To gdzie cię zanieść księżniczko? - spytał ciągle bardzo rozbawiony.
- Do kuchni. I skończ z tą księżniczką. - powiedziałam nieźle zirytowana.
- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem... Księżniczko - odparł cały czas się szczerząc.
No przysięgam, ja mu w końcu kiedyś coś zrobię. Hmm, kiedyś...
Odstawił mnie w kuchni tak, jak chciałam. Nalałam sobie do kubka zimnej wody. Luke w tym czasie podszedł do lodówki, otworzył ją i stanął jak zahipnotyzowany, wpatrując się w jej zawartość.
Idealna okazja.
Cicho podsunęłam się z kubkiem w jego kierunku (tak, znalazłam patent na chodzenie - ciągnięcie tej zagipsowanej nogi za sobą) i bez namysłu wylałam na niego całą jego zawartość.
- Życie to nie bajka, tu nie ma księżniczek. - triumfalnie krzyknęłam, z wielką satysfakcją patrząc, jak Luke strzepuje swoje mokre włosy.
- Masz rację, na ich miejsce weszły takie małe zołzy jak ty. - zrobił minę obrażonego, by chwilę później śmiać się razem ze mną.
Może i jest wielce irytujący, ale nie zamieniłabym go nigdy.


Sobota. No a skoro sobota, to i rozdział. Mam nadzieję, że ujdzie ;)
Na razie jakoś daję radę, ale przeraża mnie fakt, że nie mam czasu pisać dalej. Te trzy dni w szkole zdecydowanie nadgoniły za święta :/
A jak wam minął tydzień? Może to tylko ja miałam tak strasznie... :D
Komentarze motywują, pamiętaj ;)
Do następnego <3

sobota, 3 stycznia 2015

Rozdział 1

5.00. Rewelacja. Znowu nie mogę spać. Ostatnio budzę się coraz wcześniej, ale dalej nie mam pojęcia dlaczego. Rano wypijam kubek orzechowego cappuccino, wieczorem siedzę z głową w książkach, czytając do 23., a czasem nawet i 2. następnego dnia. Potem praktycznie wyczerpana padam... A mimo to mój organizm nie pozwala sobie na dłuższy odpoczynek, nawet jeśli przez cały dzień pracuje na najwyższych obrotach. Może to bezsenność? Sama już nie wiem...
Dziewczyna siedząca na parapecie zdjęcie
Podniosłam się z łóżka i powolnym krokiem ruszyłam do okna. Ciemno mimo bezchmurnego nieba. No tak. Słońce jeszcze nie raczyło wyłonić się zza horyzontu. Jaka szkoda... Cała okolica jeszcze spała. No bo kto normalny wstaje o tak wczesnej porze? Nikt normalny - proste. A to, że ja jestem ta nienormalna, to żadna nowość. Ile razy już to słyszałam... Dziwna, chora, głupia, nawiedzona i wiele, wiele więcej, ale nie będę ich wszystkich wymieniać, za dużo tego jest. No to teraz pojawia się pytanie: "Dlaczego?". Ano dlatego, że nie jestem taka, jak reszta mojej klasy, a w szczególności nie jestem jak Elita. Bo widzicie, jak się u mnie w szkole nie zeszmacisz albo nie masz pieniędzy, to nie masz życia. Nie mówię, że pieniędzy mi brak, co to, to nie. Ja na swoim koncie nie mam tego pierwszego. Nie jestem typem imprezowiczki, alkoholu nie toleruję, dymem z papierosa się duszę, a o gorszych używkach nawet nie wspomnę - nie istnieję. W szkole na przerwach siadam pod ścianą sama, nikt nawet na mnie nie spojrzy. To idealna okazja, by choć na chwilę odłączyć się od reszty społeczeństwa. automatycznie wyciągam słuchawki i już po chwili odpływam. Tutaj też nie jestem taka jak inni. Nie znoszę rapsów, hip-hopu czy metalu, a ta muzyka jest wyznacznikiem poziomu osoby w tej szkole. Nie, ja kocham pop-rock, electronic dance music i starą muzykę lat 80-tych. To kolejny powód, aby mnie wymazać z listy osób istniejących w tej społeczności. Jak można być tak nietolerancyjnym? Nie pytajcie mnie, ja już dawno przestałam szukać na to odpowiedzi. Poza tym nawet nie mam kogo o to zapytać, bo wszyscy moi znajomi to ci nietolerancyjni. Jaki pech... Życie, jak to mówią.
No to mniej więcej mnie znacie. Zasiedziałam się. Jak tylko zacznę myśleć, to tracę poczucie czasu. Pora się zbierać, czeka mnie jeszcze zrobienie wszystkim śniadania no i zmywanie po nim naczyń. Tak to jest, jak się jest jedyną kobietą w domu. Och, no tak. Tego wam jeszcze nie powiedziałam. Zostałam osierocona. Mama zginęła ponad dwanaście lat temu w wypadku samochodowym. Ja przeżyłam. I gdyby tego wydarzenia nie było, wszystko teraz wyglądałoby inaczej. Ojciec był załamany. To on wtedy prowadził, to on czuł się odpowiedzialny za nasze bezpieczeństwo. Nie wytrzymał tego psychicznie, po prostu się poddał. Przez kilka lat chodził do psychologa, ale efekt był taki, że jeszcze bardziej się pogrążył. Kilka dni po ostatniej wizycie znaleziono go wiszącego na drzewie na jakimś odludziu. A ja zostałam praktycznie sama. Miałam tylko swojego brata. To on opiekował się nami. Mimo naszego młodego wieku był bardzo dojrzały emocjonalnie w porównaniu do rówieśników. To osamotnienie jeszcze bardziej zbliżyło nas do siebie. Jesteśmy bardzo podobni nie tylko z wyglądu - jest moim bliźniakiem - ale także z charakteru. Stał się moim przyjacielem, jedyną osobą, której mogę powiedzieć co mnie trapi i wiem, że zawsze mi pomoże. Jest cudowny! Po tym wszystkim z godnością przejął pozycję głowy rodziny. Po szkole chodził dorabiać u taty swojego kolegi. To właśnie dzięki niemu ciągle żyjemy. No racja, po śmierci ojca przeprowadziła się do nas babcia, by się nami zająć, ale jej skromna emerytura na wszystko nie wystarczała. Luke to wspaniały człowiek. Co prawda chodzimy do różnych szkół, ale zna moją sytuację. Na to jest jednak bezsilny. Może mi tylko zaoferować wsparcie psychiczne w domu. Ale i za to jestem mu wdzięczna, to dzięki niemu jeszcze się nie załamałam. Pomógł mi stać się silną i odporną na to, że cały czas noszę na sobie pelerynę niewidkę, przez co reszta mnie nie dostrzega. Każdemu życzę, żeby w swoim życiu miał taką osobę jak Luke.
Ale się rozgadałam. Jestem straszną paplą, nawet jeśli nie mam do kogo paplać. No dobra, to akurat jest dziwne. Ech, śniadanie czeka. Liv, ogar i to zaraz! Dobra, teraz priorytet - jedzenie. Obudzony Luke to głodny Luke. Hmmm... Co by tu zrobić... Już wiem. Po chwili toster stał na blacie i rozgrzewał się, zapiekając swoją zawartość. Nagle usłyszałam głośne stukanie dobiegające z korytarza obok. Oho, głodomorek wstał. W samą porę. Odwróciłam się, by wyciągnąć gotowe tosty. W pewnej chwili ktoś zaczął mnie łaskotać. W geście obrony zaczęłam piszczeć i wymachiwać rękami na wszystkie strony przy okazji uderzając jedną z nich o rozgrzany opiekacz. No  z moim pechem było to do przewidzenia.
- Ałaaaaaa! Luke, ty idioto! - zaczęłam się na niego drzeć próbując opanować śmiech wywołany łaskotkami oraz bólem z  poparzonej ręki. Tak, dobrze widzicie. Moją reakcją na ból jest śmiech.
- No ale co ja ci zrobiłem? To nie moja wina, że machasz rękami jak małpa w cyrku. - on nie próbował ukrywać swojego wielkiego rozbawienia. Walnęłam go w ramię i udałam się do łazienki, by włożyć rękę pod zimną wodę. Z kuchni ciągle dobiegał mnie śmiech Luke'a. No to teraz prędko nie przestanie. Tak, cały on. Niby taki dojrzały i opiekuńczy, ale jak go złapie głupawka, to zachowuje się jak pięcioletnie dziecko. Wróciłam o pomieszczenia, wzięłam swoją porcję i usiadłam na kanapie w salonie. Odruchowo włączyłam kanał muzyczny. Akurat leciała moja ulubiona piosenka. To znaczy jedna z bardzo wielu ulubionych. Podgłośniłam i odkładając talerz na ławę zaczęłam szaleć po całym pokoju. Porwało mnie całkowicie. Nawet nie zwracałam uwagi na to w jakim kierunku zmierzam. 
I to był wielki błąd. 
Przygwoździłam nogą o ostry kant ławy przy okazji rozcinając ją wzdłuż łydki. Dodatkowo talerz z moim śniadaniem od upadku rozbił się na mnóstwo małych kawałeczków. Normalny człowiek albo zwijałby się z bólu, albo poczułby się słabo od widoku krwi. Ale nie ja. Ja zaczęłam się tarzać po podłodze ze śmiechu. Do salonu wpadł Luke. Widząc mnie leżącą z zakrwawioną nogą, popatrzył na mnie tylko z politowaniem i wyszedł. No tak, takie sytuacje u nas w domu to codzienność. Przyzwyczailiśmy się do tego oboje. W 80% przypadków ofiarą jestem ja, to chyba jasne... Po kilku minutach ogarnęłam się i powoli się podniosłam. Sięgnęłam po leżącą na ławie chusteczkę i ostrożnie przetarłam skórę koło rozcięcia, ścierając spływającą wciąż szkarłatną posokę. Kiedy skończyły mi się czyste chusteczki, ruszyłam do kuchni w celu wzięcia kolejnej paczki, ale całkowicie zapomniałam o rozbitej porcelanie porozrzucanej koło mnie, więc najzwyczajniej w świecie w nią weszłam.
- Ałaaaaa! Znowu! - no i przed chwilą zażegnana śmiechawka come back. Doskakałam na jednej nodze do krzesła i ciężko na nim usiadłam.
- Co znowu zrobiłaś? - usłyszałam zza ściany.
- Ława zmówiła się z talerzem i przeprowadziły zamach na moje życie. - poskarżyłam mu się tonem kilkuletniego dziecka, któremu ktoś właśnie zabrał lizaka.
- Jejku, ty moja sieroto. I co ja mam teraz z tobą zrobić? - podszedł do mnie i uważnie przyjrzał się mojej okaleczonej nodze. - Uuuuu... No to załatwiłaś nam dzisiaj niezły wypad.
- O czym ty mówisz? - spytałam zdezorientowana.
- Jedziemy na izbę przyjęć. Trzeba ci powyciągać resztę tych kawałków i zaszyć rany.
- Zapowiada się rewelacyjny dzień...



No więc oficjalnie rozdział pierwszy mamy już za sobą. Mieliście okazję dokładniej poznać rodzeństwo z wypadku. Jestem bardzo ciekawa co o tej dwójce sądzicie. Podzielcie się tym ze mną tam poniżej ;)
Ze spraw informacyjnych zdecydowałam, że rozdziały będę dodawała co sobotę. Jeśli ewentualnie coś mi w tym przeszkodzi, będziecie o tym poinformowani.
I na koniec bardzo chciałabym podziękować za ostatnie komentarze i ponad 300 wejść. Nawet nie wiecie jak bardzo one motywują :)
A na 2015 rok życzę wam dużo wiary w siebie i mocnej siły woli do spełniania swoich marzeń, bo pamiętajcie, że wszystko jest możliwe
Do soboty <3